W liceum miałam możliwość uczestniczenia w zajęciech Wychowania do Życia w Rodzinie (skrót WŻR, przez nas wtedy rozwijany w jakiś nieprzyzwoity jak zwykle sposób). Trzeba przyznać, że większość tematów poruszanych na tych lekcjach to było przysłowiowe pierdolenie kotka za pomocą młotka (czyt. pierdoły). Jednakże, pamiętam jedną rzecz, która utkwiła mi w pamięci: nie powinno się czekać z seksem do ślubu.
Biblia (czyt. księża) mówi, że zbliżenia intymne poza małżeństwem są grzechem. Seks- grzech, palcówka- grzech, anal- grzech, oral- grzech (o zgrozo!). Cokolwiek cię podnieca jest grzechem (bo prowadzi do seksu=grzechu). W praktyce oznacza to, że jeśli całujesz się na tyle dobrze, że podniecasz partnera- jest to grzechem.
Wg księży, do seksu prowadzi także mieszkanie ze sobą, więc Kościół jest przeciwny wspólnemu mieszkaniu pary czy nawet narzeczeństwa przed ślubem. Są wyjątki...np: "krótko przed ślubem np. ze względów zawodowych oboje muszą zamieszkać w tej samej miejscowości, a nie mają możliwości osobnego zamieszkania (pochodzą z innych miejscowości, nie ma możliwości wynajęcia mieszkania czy pokoju itd.). Ale to tylko naprawdę na krótko i jest to bardzo ryzykowna sytuacja." Dalej czytamy: "Można by wiele pisać o niedobrych czasami nawet tragicznych skutkach podjęcia współżycia seksualnego przed małżeństwem" Prywatnie dodam, że do szkół też nie powinniśmy wysyłać dzieci bo czasem dochodzi do tragicznych skutków- plują się oślinionymi kawałkami papieru albo strzelają z broni tatusiów zabijając kolegów i koleżanki.
Kościół, wg mnie, przedstawia jedno z dwóch radykalnych rozwiązań, jeśli chodzi o seks. Drugim jest bycie "idealną" kobietą z jednej z moich wcześniejszych notek (czyt: jak najszybciej, jak najwięcej). I tak jak analizowałam te ostatnie podejście, tak teraz "przelecę" zalecienia kościelne.
Kościół, o którym mówię stanowią księża i siostry zakonne. Osoby te nie mają zielonego pojęcia o związkach czy seksie (teoretycznie), ale najwyjaźniej w niczym to nie przeszkadza. A nawet ja- mimo swoich młodych lat- znam przypadki związków, które rozpadały się w wyniku niedogadania się w seksie lub krótko po zamieszkaniu razem. Trzeba przyznać, że sama miłość w związku nie wystarczy- musi być zrozumienie, wsparcie, przyjaźń, tolerancja, umiejętność kompromisów, dogadywanie się w seksie itd itd... Dlatego zamieszkanie razem wydaje się idealnym "sprawdzianem". Przebywanie z kimś 24h/dobę okazuje się czasami strasznie odkrywcze- dostrzec wtedy można wady drugiej połowy, których wcześniej się nie widziało i mogą być to takie wady, które doprowadzą do rozpadu związku. A chyba lepiej przed ślubem niż po?
Wierzę w siłę wiary. Szanuję osoby wierzące, podziwiam osoby święte. Ale "droga do świętości" (jak małżeństwo nazwała jedna z kobiet komentujących wspomniany artykuł) kojarzy mi się z pewnego rodzaju poświęceniem, bo żeby być świętym trzeba z pewnych rzeczy czy przyjemności rezygnować- z majątku (misjonarze), seksu (księża), rodziny (karmelitanki) i innych.
Więc w małżeństwie mamy rezygnować z przyjemności? Czemu nie ma być pięknie i kolorowo? Czemu nie możemy dążyć do tego, żeby było idealnie? Czyżby Bóg (w jakiegokolwiek wierzymy) mógłby od nas wymagać tego, byśmy byli nieszczęśliwi?
Nie krytykuję osób, które czekają z utratą dziewictwa do nocy poślubnej, jeśli jest to zgodne z ich zasadami i pragnieniami. Krytykuję jednak zakaz nieczekania z seksem, mieszkaniem razem, podnieceniem, przyjemnością. Krytykuję zakaz niepoznawania w 100% osoby, z którą mamy wiązać się na zawsze. Krytykuję zakaz cieszenia się w pełni z miłości- miłości, którą czujesz siedząc z ukochanym w parku, widząc jego(jej) twarz od razu po przebudzeniu czy wsłuchując się w bicie jego(jej) serca po zbliżeniu fizycznym.
Zamknij