Opublikowany przez: karola_gabi 2011-10-11 11:10:45
Była sobota, 17 lipca 2010 rok, godzina 7.00. To jest wyjątkowy dzień- wesele mojej szwagierki. Na jutro mam termin porodu… Pytam męża, czy jedziemy? Jeszcze nie zdecydowaliśmy. Odkładaliśmy tą decyzję na ostatnią chwilę, gdyż nie było wiadomo, kiedy odbędzie się poród. Mąż odpowiada, że raczej powinniśmy zostać w domu. W końcu to 120 km, a na jutro mam termin porodu. Ja wiedziałam, że bardzo chciałby być na weselu swojej siostry, więc postanowiłam za niego. Postanowiłam, jedziemy. No cóż najwyżej urodzę w pociągu i mała będzie miała darmowe przejazdy do końca życia, śmiałam się. Tak naprawdę bardzo się bałam, ale podróż trwała tylko 40 minut, więc raczej przez tą chwilę nie powinno się nic wydarzyć. Przetrwałam wesele, turlając się po sali. Wszyscy chcieli ze mną tańczyć, ale ja naprawdę nie miałam siły. Ciężko było im zrozumieć, dlaczego siedzę. Na dodatek to był bardzo upalny dzień. Nogi miałam opuchnięte. A zmęczenie brało górę. Wytrzymaliśmy do oczepin i poszliśmy do domu moich rodziców. Następnego dnia moi rodzice odwieźli nas do domku. Stwierdzili, że tak będzie bezpieczniej. W razie gdyby poród się zaczął, to pojedziemy do najbliższego szpitala. Minął termin porodu, i nic. Teraz dotarło do mnie, że będzie to lada chwila. 21 lipca, moja ginekolog poradziła mi spacery po schodach. Mieszkaliśmy w dwunastopiętrowym bloku, więc schodów nie brakowało. I przyszło… Gdy zaczęły się skurcze, nie byłam pewna, czy to już ten moment? Obudziłam męża, czekamy i liczymy. Gdy skurcze były co 10 minut pojechaliśmy do szpitala. Pan taksówkarz nie wiedział, co zrobić, jak mnie zobaczył, więc zaczął opowiadać o porodzie swojej żony. To był chyba jego najszybszy kurs. W 5 minut przez pół miasta. Na szczęście o 5.00 rano nie ma korków w Poznaniu. Gdy dojechaliśmy miałam skurcze co 3 minuty. A w szpitalu czekała na nas biurokracja. W końcu poszliśmy na porodówkę o 7.00 rano. Męża odesłali do domu twierdząc, że to pierwszy poród i zanim wody odejdą to potrwa. Na porodówce dalej biurokracja. Około 8.00 położyli mnie na łóżku na korytarzu. Było osiem sal porodowych, ale wszystkie były zajęte. Wow! Czy wszystkie ciężarne rodzą dzisiaj. Może to pełnie księżyca tak działa?
Godzina później. Wody odeszły. Już wiem, że rodzę. Telefon do męża. Wszystko dzieje się tak szybko. Nawet nie ma czasu na ból. Czujesz go, ale wiesz, że jest potrzebny. Widać główkę. Mąż wpada na salę. Dosłownie wpada. Widzę, że nie wiem co robić. Podchodzi i trzyma mnie za rękę. Czuję się bezpieczniej wiedząc, że jest. Podtrzymuje mi głowę i mówi, że mnie kocha. I po wszystkim. Mój skarb jest na świecie. Pan doktor powiedział tylko do naszej Gabrysi: Ale masz wielkie stopy maleństwo!
Położyli mi ją na brzuchu. Wszystko przestało się liczyć. Powiedziałam do męża: Zobacz naszą Gabrysię jaka jest wspaniała. Do końca życia zapamiętam tę chwilę. Ale nie ból. Tylko męża trzymającego Gabrysię i to szczęście, które mnie wtedy przepełniało. Gdy po porodzie położyli mi moje maleństwo na brzuchu poczułam, że kocham je najbardziej na świecie. Mąż przeciął pępowinę, z czego był bardzo dumny. Siedział przy nas do wieczora, dopóki panie pielęgniarki go nie wyprosiły. A następnego dnia był chyba pierwszy w kolejce na oddział.
Pokaż wszystkie artykuły tego autora
Nie masz konta? Zaloguj się, aby pisać swoje własne artykuły.