Opublikowany przez: ULA 2012-08-08 08:52:51
Trwająca od kilku miesięcy walka z chorobą odbierała mi chęć do radości z tego wydarzenia. Trochę zrezygnowana poddawałam się kolejnym badaniom i leczeniu, nie spodziewając się nawet, że tym razem pobyt w szpitalu nie będzie taki zwykły, jak zawsze i że mocno odmieni moje życie.
W związku z tym, że szpital położony był w pięknym parku, to jak tylko miałam siłę, to wychodziłam do niego, siadałam na ławkę i godzinami obserwowałam ludzi. Któregoś dnia poczułam, że od jakiegoś czasu ktoś mnie intensywnie obserwuje. Odwróciłam głowę i zauważyłam, że kilka ławeczek dalej siedzi młody chłopak i coś szkicuje na kartce. Kiedy zobaczył, że na niego patrzę uśmiechnął się miło, po czym podniósł się z ławeczki i ruszył w moją stronę.
Trochę zaniepokojona czekałam, co zrobi mój obserwator. On spokojnie podszedł, po czym odrzekł: „Witaj. Jestem Marcin. Wreszcie po dwóch dniach obserwowania, udało mi się przyciągnąć Twój wzrok w moją stronę, a więc stwierdziłem, że pora się poznać”. Trochę rozbawiona tą sytuacją przedstawiłam się i spytałam, skąd pomysł, żeby przyciągnąć mnie wzrokiem? Marcin odrzekł, że już z daleka bije ode mnie jakieś ogromne ciepło, obok którego nie da się przejść obojętnie, tak, więc stwierdził, że musi mnie poznać. Odrobinę zawstydzona powiedziałam, że chyba trochę przesadza, ale jest mi miło.
Tego popołudnia nie zdążyliśmy już więcej porozmawiać, bo z drzwi szpitala wyłoniła się szukająca Marcina mama. Postanowiłam, więc, że się pożegnam i pójdę na oddział. Kiedy wieczorem przewracałam się z boku na bok, próbując zasnąć, nagle usłyszałam ciche pukanie i słowa: „Śpisz już?”. Po chwili odpowiedziałam, że nie i zaprosiłam go do środka. Ten wieczór i cała przegadana noc była niesamowita. Gdy Marcin opuszczał mój pokój po 5 rano wydawało mi się, że znamy się od wielu lat, to było coś niesamowitego.
Jeszcze nigdy wcześniej nie spotkałam tak dojrzałego i inteligentnego 22-latka. Byłam zauroczona życiową mądrością Marcina. Od tego dnia spędzaliśmy ze sobą każdą chwilę, nieustannie dyskutując i żartując, a dzięki temu zapominaliśmy gdzie i dlaczego jesteśmy. Marcin na początku powiedział mi, że czeka na ostateczne wyniki, dlatego póki ich nie będzie nie chce mówić o spekulacjach, co do jego stanu zdrowia. Początkowo nalegałam, żeby mi powiedział coś więcej, ale dotarło do mnie, że w sumie nie mam prawa naciskać, prosząc go jedynie, żeby powiedział mi prawdę, jak tylko przyjdą ostateczne wyniki.
29 czerwca, jak, co poranek czekałam na Marcina, żeby wspólnie zjeść śniadanie, ale mijały minuty, a go nadal nie było. Pozbierałam, więc wszystko i udałam się w kierunku jego pokoju. Pod drzwiami zauważyłam jednak płaczących rodziców Marcina. Wryło mnie w ziemię, a z rąk wypadł mi kubek. Bałam się, że stało się coś złego. Powoli zbliżałam się do nich i nie zdążyłam nic powiedzieć, gdy mama Marina mocno mnie przytuliła mówiąc: „To koniec. Nie ma ratunku” .
Roztrzęsiona wpadłam do pokoju Marcina prosząc go, żeby wreszcie powiedział mi, co tu się dzieje. Marcin spokojnym tonem zaczął mi wyjaśniać, dlaczego trafił do szpitala i na jakie wyniki czekał. Na koniec dodał, że przypuszczenia się potwierdziły i że zostało mu kilka tygodni życia. Miał ostatnie stadium raka. Lekarze oznajmili, że są bezradni.
We mnie się zagotowało. Nie dopuszczałam nawet do siebie, żeby odpuścić i nie szukać pomocy dla niego choćby zagranicą. Zaczęłam krzyczeć, że nie pozwalam mu mnie zostawiać i że natychmiast trzeba zacząć działać. Marcin poprosił, żebym się uspokoiła, informując, że wyniki już były konsultowane w kilku zagranicznych ośrodkach i że naprawdę nie ma szans na wyleczenie. Nie potrafiłam w to uwierzyć. Podeszłam do Marcina, bardzo mocno go przytuliłam, a on głaszcząc mnie uniósł moją głowę i po raz pierwszy namiętnie pocałował.
W tym momencie uzmysłowiłam sobie, że to, co jest między nami, to nie jest tylko przyjaźń, jak nam się wydawało, ale, to coś o wiele więcej. Postanowiłam sobie wtedy, że zrobię wszystko, aby Marcin przeżył te ostatnie tygodnie najlepiej, jak to będzie możliwe. Kilka dni wcześniej planowaliśmy, że po wyjściu ze szpitala spróbujemy razem pojechać sobie nad morze. Oboje uwielbiamy tam jeździć, a żadne z nas nie było tam już od kilku lat. Niestety wiedziałam, że wspólna wyprawa po opuszczeniu szpitala nie dojdzie do skutku, bo Marcin w odróżnieniu ode mnie już go nie opuści.
Stwierdziłam, więc, że muszę jakoś spełnić jego marzenie o wyjeździe. Postanowiłam porozmawiać z jego rodzicami. Trochę obawiałam się, że się zezłoszczą, ale o dziwo zareagowali bardzo pozytywnie. Stwierdzili, że zrobią wszystko, aby udało nas się tam zawieźć. Ojciec natychmiast poszedł porozmawiać z lekarzami, a mama obiecała, że jak tylko lekarze zgodzą się na nasz wyjazd, to ona wszystko zorganizuje. Jak się okazało, lekarze zgodzili się, żeby Marcin na kilka dni opuścił oddział, ale jeśli ja mam też jechać, to trzeba poczekać kilka dni, aż skończę serię leczenia.
Oczywiście postanowiliśmy, że Marcin o niczym się nie dowie, dopóki nie będzie pewności, że możemy wyjechać. Pod koniec tygodnia kończyłam leczenie i lekarze zgodzili się żebym w sobotę opuściła szpital. W między czasie rodzice Marcina wszystko zorganizowali. W piątek wieczorem powiedziałam Marcinowi, że jutro mogę opuścić szpital. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam w jego oczach potworny smutek i zarazem strach, dlatego natychmiast odrzekłam mu, że nie mam zamiaru go tam zostawić samego, dlatego wychodzi razem ze mną!
Powiedziałam mu, co udało się zorganizować i dokąd ruszamy. Niesamowite, ale Marcinowi pociekły zły ze wzruszenia. Nazajutrz wcześnie rano w szpitalu pojawiła się moja mama z zapakowaną dla mnie torbą i rodzice Marcina przygotowani do wyjazdu. Oboje postanowili, że będą tam z nami, ale zamieszkają w osobnym pensjonacie, tak, żebyśmy czuli się swobodnie, ale żebyśmy mieli też świadomość, że możemy na nich liczyć, jak tylko coś by się działo.
W drodze nad morze Marcin bardzo dużo spał, a mi kłębiło się w głowie multum myśli. Z jednej strony bardzo się cieszyłam, ale z drugiej chciało mi się płakać, bo nie mogłam się pogodzić z tym, że Marcin nie wyzdrowieje. Po przyjeździe na miejsce okazało się, że rodzice Marcina wynajęli nam apartament przy samej plaży z widokiem na morze.
Jak tylko zobaczyłam falujący Bałtyk, to uśmiech sam pojawił się na mojej twarzy, a u Marcina, to aż oczy błyszczały z radości. Mimo dość dużego zmęczenia jednogłośnie stwierdziliśmy, że nie chcemy marnować czasu i natychmiast idziemy na spacer po plaży.
Ten wieczór był wyjątkowy, bo siedząc na plaży usłyszałam od Marcina, że czekał na ten moment, kiedy tu będziemy i w takiej scenerii powie mi, że się zakochał we mnie po uszy. Dodał jednak, że nie oczekuje ode mnie żadnych deklaracji, ale poprosił, że jeśli będę potrafiła, to czy mogę te ostatnie tygodnie być przy nim choćby tak po przyjacielsku.
Popłakałam się oczywiście i oznajmiłam mu, że nawet do głowy mi nie przyszło, żeby go zostawić choć na chwilę, bo tak jak on, tak i ja jestem zakochana. Obiecałam mu, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby te ostatnie tygodnie były dla nas wyjątkowe. Mimo lekkiego chłodu i zmęczenia, tą noc spędziliśmy na plaży, przykryci kocem, tuląc się i gapiąc w morze.
Na drugi dzień po śniadaniu wybraliśmy się na spacer po Sopocie. Powolnym krokiem zwiedzaliśmy sobie okolicę, rozkoszując się urokami nadmorskiego kurortu. Popołudnie i wieczór spędziliśmy oczywiście na plaży i tak w sumie przez kolejne pięć dni, najpierw wybieraliśmy się na jakąś małą wycieczkę po okolicach, a potem szliśmy na plażę.
Dni mijały nieubłagalnie, a my zapominaliśmy często o chorobie i tym, co nas czeka po powrocie. To był cudowny, niemal beztroski czas i tak naprawdę trudno było uwierzyć w to, że Marcin umiera. Niestety nadszedł dzień powrotu. Tego wieczoru przed wyjazdem, podczas ostatniego spaceru po plaży Marcin powiedział, że fakt, że mnie spotkał jest najcudowniejszą rzeczą, która mu się mogła przytrafić i to właśnie w takich okolicznościach. Stwierdził, że nigdy nie spotkał tak wyjątkowej osoby i że przy mnie nie boi się umierać.Ja po raz kolejny zapewniłam go, że nie opuszczę go aż do końca.
W drodze powrotnej z Sopotu pojechaliśmy do Wrocławia. Tam Marcin studiował architekturę i tak jak ja uwielbiał wrocławski rynek. Wybraliśmy się na długi spacer alejkami Wrocławia, zjedliśmy obiad w ulubionej knajpce Marcina i ruszyliśmy w dalszą drogę. Zgodnie z umową z lekarzami, prosto z podróży pojechaliśmy na kontrolę na oddział.
Na miejscu okazało się, że Marcin musi zostać i dostać leki, a ja mogę wrócić do domu. To była ciężka chwila. Pierwszy raz po tylu tygodniach ciągłego bycia ze sobą mieliśmy się rozstać. Widziałam strach w Marcina oczach. W duchu bał się, że nie przyjdę już na drugi dzień. Przyrzekłam mu, że z samego rana już będę. Oczywiście zgodnie z obietnicą podwieziona przez moją kochaną mamę, dotarłam na oddział już po 7 rano, trzymając w ręku świeże, ulubione bułeczki Marcina. Przychodziłam tak przez kilka kolejnych dni, siedząc z nim do późnego wieczora, gdzie albo jego rodzice, albo moja mama zabierali mnie tylko na noc do domu.
Mimo, że teoretycznie nie byłam w najlepszej formie, to sama nie odczuwałam choroby. Była we mnie jakaś niesamowita siła. Wiedziałam, że musimy wykorzystać jak najlepiej ten czas, który nam został. Po kilku dniach Marcin mógł znów opuścić na trochę oddział. Bardzo prosił mnie i on i jego rodzice, żebym na ten czas przeniosła się do ich domu, bo ułatwi nam to bycie ze sobą. Zgodziłam się, bo dobrze wiedziałam, że musimy wykorzystać każdą wolną chwilę, a dojazdy będą uciążliwe dla każdego z nas.
Cała rodzina Marcina robiła wszystko, żebym czuła się u nich jak najlepiej. Oczywiście w każdej chwili mogła do nas wpaść moja mama, która, tak jak i ja bardzo zżyła się z całą rodziną Marcina. Staraliśmy się z Marcinem, aby każdy dzień wyglądał inaczej. Jak tylko mieliśmy wystarczająco siły chodziliśmy do kina, na spacery, czy razem robiliśmy zakupy. Oboje uwielbialiśmy gotować, dlatego z przyjemnością spędzaliśmy wspólnie czas w kuchni, co chyba najbardziej cieszyło rodzinę Marcina, bo każdego dnia próbowali czegoś nowego na obiad, czy kolację.
W miedzy czasie Marcin jeszcze dwa razy wracał na oddział na kroplówki, a ja spędzałam ten czas tam razem z nim. 22 sierpnia, dzień przed swoimi urodzinami, Marcin choć było widać, że jest bardzo słaby wyszedł ze szpitala. Bardzo chciał żebyśmy jego urodziny spędzili w Krakowie. Poprosiliśmy, więc jego rodziców, żeby pojechali tam z nami. Kiedy spacerowaliśmy uliczkami Krakowa, widziałam, że Marcin czegoś usilnie wypatruje.
Po czasie zatrzymaliśmy się w jednej z wąskich uliczek i weszliśmy do jednej z kamieniczek. W jednym z lokali znajdował się malutki zakład złotniczy. Wchodząc do niego Marcin powiedział mi, że to właśnie ten Pan dwadzieścia pięć lat temu robił jego tacie specjalny pierścionek dla jego mamy. Ona obiecała Marcinowi, że dostanie go i będzie mógł przerobić na palec kobiety, która będzie dla niego kimś wyjątkowym. Przed wyjazdem poprosił ją więc o niego, chcąc, żeby ten sam jubiler przerobił go na mój palec. Chciał, żeby tak, jak jego mamie, tak i mi przyniósł on w życiu szczęście, jak jego już nie będzie i porosił, żebym miło wspominała, to co nas łączy.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Stałam jak wryta, a łzy same ciekły mi po policzkach. Marcin tulił mnie mocno i prosił, żebym się nie poddawała i walczyła z chorobą. On postara się pilnować tam z góry, żeby nie działa mi się krzywda, a ja mam zrobić wszystko, żeby być szczęśliwą. Wtedy tak naprawdę dotarło do mnie, że Marcin naprawdę umiera i że za jakiś czas go ze mną nie będzie. Płakałam jak bóbr. Długi czas minął zanim się uspokoiłam. Przyjmując pierścionek, powiedziałam, że jedynie mogę mu obiecać, że będę walczyć z chorobą i postaram się zarażać optymizmem, tak jak on mnie, inne chore osoby.
Po wyjściu od jubilera, poszliśmy na wspólny obiad z rodzicami Marcina i po krótkim spacerze po rynku ruszyliśmy do domu. Całą powrotną drogę przeleżeliśmy wtuleni, milcząc. Nie potrafiłam tego wyjaśnić, ale odczuwałam jakiś dziwny niepokój. Po powrocie do domu, tato Marcina puścił nam kasetę, na której nagrał najważniejsze momenty w życiu Marcina. Przez trzy godziny filmu zobaczyłam praktycznie przebieg jego całego życia. To było coś niesamowitego.
Po północy mocno zmęczeni poszliśmy się położyć. Trochę rozmawialiśmy jeszcze. Marcin dziękował mi za te cudowne chwile i znów prosił, żebym mimo wszystko miała z nim miłe wspomnienia. Nawet nie wiem kiedy wtuleni w siebie zasnęliśmy. Nad ranem poczułam, że Marcin jest zalany potem i coś majaczy. Zerwałam się i pobiegłam po jego rodziców, prosząc aby wezwali pogotowie. Marcin nie reagował na moje słowa. Po chwili zauważyłam, że jego serce przestało bić. Gdy pojawiło się pogotowie, lekarz odrzekł tylko, że Marcin zasnął już na zawsze. Tego, co działo się ze mną przez kolejne kilka godzin nie pamiętam w ogóle.
Generalnie dni do pogrzebu pamiętam, jak przez mgłę. Dopiero podczas tej uroczystości docierało do mnie, że to dzieje się naprawdę, że Marcina już nie ma. Choć znaliśmy się przecież tylko 9 tygodni, to miałam wrażenie, że odszedł ktoś, kto był ze mną od zawsze. Nie potrafiłam uwierzyć, że go już nie ma przy mnie. Chciałam żeby był, to jakiś koszmarny sen, z którego nie potrafię się wybudzić. Niestety to nie był sen, a cholerna rzeczywistość.
Mimo potwornego cierpienia, jakie odczuwałam, cały czas przypominałam sobie te wszystkie cudowne chwile, jakie spędziliśmy razem i słowa otuchy Marcina, który prosił mnie o dzielność. Starałam się jak mogłam. Mimo choroby zdałam na studia i starałam się, tak jak obiecałam Marcinowi, każdą wolną chwilę poświęcać innym ludziom, starając się dodać im siły do walki i wiary, że warto walczyć do końca o każdy dzień.
Od śmierci Marcina sama wielokrotnie otarłam się o śmierć i wiem, że nasza determinacja i wola życia wiele może zdziałać. Teraz choć mój stan pogarsza się szybko i bywa ciężko, to wiem, że Marin czuwa i nie pozwala mi się poddać.
"Nasza walka z chorobą - KONKURS" - praca nadesłana na adres e-mail
Pokaż wszystkie artykuły tego autora
Nie masz konta? Zaloguj się, aby pisać swoje własne artykuły.