Brat mojego męża spotykał się z moją dobrą koleżanką z czasów szkoły. Na jedno z ich spotkań, przyjechał Jerzy - brat chłopaka Kasi. Zostałam zaproszona tam i ja. A, że to był 1 listopada, to po odwiedzeniu grobu swojego ojca poszłam.
Jurek, choć jest ode mnie siedem lat starszy, od początku przykuł moją uwagę. Dobrze nam się rozmawiało. Od samego początku nadawaliśmy na tych samych falach. To nie sprawiło jednak, że zaczęliśmy się spotykać. Nasze drogi się rozeszły i wróciliśmy do swoich zajęć.
Dopiero po pół roku zobaczyliśmy się po raz drugi. Wtedy znów czas się dla mnie zatrzymał. Zatopiłam się w rozmowę z Jerzym, a cały świat wokół przestał dla mnie istnieć. Kto choć raz był zakochany bez pamięci, wie o czym mówię...
Wtedy też postanowiliśmy kontynuować naszą znajomość, która z czasem zamieniła się w gorące uczucie i wielką miłość. Od samego początku wiedziałam, że Jerzy jest tym mężczyzną, z którym chcę się zestarzeć. Bardzo szybko zaczęliśmy też myśleć o ślubie. Ta uroczystość jednak musiała zostać odłożona w czasie, ponieważ byłam uczennicą i chciałam najpierw skończyć szkołę. Mimo tego zaręczyliśmy się, i planowaliśmy już ten najważniejszy w życiu dzień.
Całą uroczystość zaplanowaliśmy na wakacje 1994 roku. Data ślubu zaklepana (9 lipiec), obrączki kupione, goście zaproszeni, zostało tylko czekać... W międzyczasie zaszłam w ciążę, byliśmy szczęśliwi, że w jednym roku mieliśmy mieć i ślub, a kilka miesięcy później urodzilo się nasze dziecko - Piotr.
Choć zapracowani, byliśmy szczęśliwi, że jesteśmy razem i mamy dziecko. W 1997 roku, czyli trzy lata po ślubie na świat przyszedł nasz drugi syn - Paweł. Nasza rodzina była już w komplecie, spełniona i szczęśliwa. Mimo, iż praca na roli jest ciężka i dużych zysków nie przynosi, nie myśleliśmy, aby przenieść się do miasta. Nie umielibyśmy chyba się tam odnaleźć...
Piotrek był zdrowym, silnym dzieckiem, lekarze sami się dziwili, że na nic nie choruje i prawie ich nie odwiedza... Tak było do 2007 roku.
Trzynastoletni wówczas Piotrek zaczął narzekać na ból brzucha. Początkowo był to niewielki ból, ale z czasem zaczął się przeradzać w coraz silniejszy i trudny do zniesienia. Mimo cierpienia mój syn napisał jeszcze z wyróżnieniem sprawdzian szóstoklasisty, po czym trafił do jednego z Lubelskich szpitali. Tak się akurat złożyło, że był to długi weekend majowy i mój syn zwijając się z bólu musiał czekać prawie tydzień na lekarza i diagnozę. Ten pojawił się dopiero 4 maja. Brzuch Piotrka był już spuchnięty i siny. Gdy chirurg zbadał Piotrka od razu położył go na stół operacyjny. Okazało się, że Piotrek miał pęknięty wyrostek, zapalenie otrzewnej i martwicę jelit. Nikt nie dawał mu większych szans na przeżycie...
W czasie, gdy lekarze walczyli o życie Piotrka na sali operacyjnej, Jerzy, jego brat i ja modliliśmy się o jego życie w kaplicy szpitalnej. Prośby zostały wysłuchane - Piotruś przeżył. Myśleliśmy, że teraz będzie już tylko lepiej. Strasznie się pomyliliśmy. Po operacji jego stan wcale się nie poprawił, a wręcz przeciwnie, brzuch dalej go bolał. Żeby tego było mało pękła mu rana pooperacyjna. Piotruś strasznie się bał. Nie chciał nawet wstawać z łóżka, ponieważ obawiał się, że przez tą wielką dziurę w brzuchu wypadnie mu serce. Po czasie dowiedziałam się też, że Piotruś miał SEPSĘ, lekarze ją zwalczyli, nic nam o tym nie mówiąc...
Bojąc się o życie mojego syna zapisałam go na konsultację do Centrum Zdrowia Dziecka. Wizytę mieliśmy ustaloną na wrzesień. Do tego czasu, przez kilka miesięcy mój syn żył z dziurą w brzuchu, dziurą tak wielką, że można było tam pięść wsadzić. Lekarze z CZD byli bardzo zdziwieni, że nie wdało tam się żadne zakażenie. Nie czekając jednak na nic, od razu położyli nas na oddział chirurgii. Podczas prześwietlenia lekarze zauważyli w jelicie grubym zwężenie. Podczas operacji okazało się, że Piotr ma złośliwy nowotwór jelita grubego z przerzutem do pobliskich węzłów chłonnych... Nie czekając, lekarze wycięli mojemu synowi część jelita grubego i założenia
stomii. Z chirurgii przeniesiono nas na onkologię, tam Piotr przyjmował chemię, w CZD spędziliśmy 9 miesięcy.
Dobrze było przez niespełna cztery miesiące. We wrześniu Piotrek znów zaczął narzekać na ból brzucha. Byliśmy już bardzo wyczuleni na tym punkcie, więc zrobiliśmy całą serię badań i nasz świat znów się załamał. Piotrek miał guza, tym razem na jelicie cienkim. Znów pobyt w CZD, operacja, chemioterapia. Znów trzeba było przez to przejść, znów nasz syn musiał cierpieć. Czym on sobie na to zasłużył?
Po kolejnych kilku miesiącach spędzonych w szpitalu udało się zażegnać niebezpieczeństwo. Choć Piotrek jest pod stałą opieką lekarzy, jest już w domu, chodzi do szkoły i spędza czas jak każde, zdrowe dziecko. Zdajemy sobie jednak sprawę, że żyjemy jak na bombie i w każdej chwili coś złego może się wydarzyć.
Choroba bardzo zmieniła naszego syna. Stał się bardziej nerwowy, zaczął żyć tak, jakby każda chwila miała być jego ostatnią.
Nie tylko Piotrek się zmienił. Cała nasza rodzina się zmieniła. Zbliżyliśmy się do siebie jeszcze bardziej i umocniliśmy w naszych uczuciach. Tylko Paweł. Mimo, iż rozumiał, co się dzieje z jego bratem bywał czasem zazdrosny. Widać było, że brakuje mu rodziców i ciężko jest mu sobie poradzić. Raz nawet znalazłam wzruszający list, w którym wylał swoje żale...
Nigdy Pwełka nie odepchnęliśmy. Zawsze staraliśmy się znaleźć czas i dla niego, choć tłumaczyliśmy mu, że jego brat jest ciężko chory. Zrozumiał, zaakceptował, przyzwyczaił się...
Niestety czas choroby Piotrka sprawił, że zaniedbaliśmy nasze gospodarstwo, a co za tym idzie, straciliśmy jedyne źródło dochodu. Mieliśmy plantację buraków, ale musieliśmy ją zlikwidować, ponieważ mąż nie dawał sobie sam rady, gdy ja byłam w szpitalu z dzieckiem. Żeby tego było mało krowy, których mleko sprzedawaliśmy do mleczarni zachorowały i pozdychały...
Lekarstwa dla Piotrka, jedzenie, ubrania, wszystko kosztuje, a my nie mamy z czego na to wszystko brać. Powoli odbudowujemy nasze gospodarstwo, ale zanim znów zacznie nam przynosić zyski, potrzebne są co najmniej dwa lata, a żyć trzeba dziś... Zawsze uważaliśmy ze mamy ręce i gotowi jesteśmy pracować na utrzymanie rodziny,jednak los ciężko nas doświadczył. Obecnie, choć ciężko pracujemy nie wystarcza nam na podstawowe rzeczy. Żeby móc dalej walczyć żyjemy bardzo skromnie. Mieszkamy z teściami w jednym pokoju z kuchnią.
Nigdy nikogo nie prosiliśmy o nic, aż do dzisiaj. Sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy zmusza nas do tego aby prosić ludzi o dobrych i wielkich sercach o pomoc dla mojej rodziny.
wysłuchał
Marcin Osiak
m.osiak@familie.pl
Jeśli chcesz i możesz pomóc rodzinie Beaty, zgłoś się do nas na adres
redakcja@familie.pl