Co tu kryć.... mam ogromny problem z wagą, którą utrzymuję w ryzach tylko dzięki obsesyjnemu liczeniu kalorii i równie obsesyjnym ćwiczeniom. Ważę 52 kg i mam naprawdę piękną figurę ale kosztuje mnie to BARDZO BARDZO BARDZO dużo pracy i wysiłku. Efekt na szczęście motywuje do dalszej pracy nad sobą.
Tylko że moi rodzice mieli i mają dużą nadwagę, więc nie sprawdza się tu teza że im było łatwiej. Nie pamiętam szczupłej mamy, czy taty. Oni zawsze byli otyli. U mnie w domu jedzenie to był i jest KULT. Musi być zupa i drugie danie i wszystko pływa w tłuszczu. Surówki też nie są fit-surówkami bo są pełne oleju i cukru. A jedną porcją u mojej mamy najada się moja cała rodzina. Dodatkowo wszystko posypane solą aż chrzęści w zębach. Moja mama powtarza że modelką już nie będzie i z radością zanurza się w konsumowaniu. Mi jedzenie staje w gardle bo widzę od razu czekające na mnie zwały tłuszczu.
Na pewno rodzice mają z jedzenia więcej przyjemności. Fajnie zjeść kotlecik schabowy w panierce a nie tylko suchą pierś kurczaka z grila. Ale czy ten smak jest tego wart? Dla mnie nie. Dla mnie jedzenie nie jest radością tylko przykrym obowiązkiem. Ale ja wiem że jestem skrzywiona :-). Każda kaloria jest u mnie podejrzana.
Pilnowanie kalorii i regularny reżim ćwiczeniowy daje mi w pewnym sensie poczucie kontroli. Wiem że nie przytyję i tyle. Nie głoduję, dokonuję wyborów ilościowo-jakościowych, pokochałam się z potrawami których nie lubiłam a zerwałam znajomość z chipsami i alkoholem. O właśnie, alkohol. Od roku nie piję nawet kropli alkoholu. Nigdy nie piłam dużo - ot tak wieczorem lampka wina lub dwie, ale teraz ZERO. To bardzo pomaga w utrzymaniu wagi.
Podumowując - jem mniej i ćwiczę więcej niż moi rodzice i NIE TYJĘ :-) bo jem i ćwiczę z głową. Ale to rodzice mają z życia chyba więcej frajdy....