odsapnęlam, rozgrzałam się, poplotkowałam z kuzynką... teraz mogę napisać.
rano wczesna pobudka, ubrałam Tosię, zjadłyśmy śniadanie i poszłyśmy do auta. zapięłam dziecię w foteliku, moją torebkę z dokumentami, klucz od auta i klucze od mieszkania połozyłam na przednim fotelu pasażera i zaczęlam skrobać szybki. kiedy chciałam wsiąść do auta - drzwi ani drgnęły. pomyślałam: zamarzły. poszłam więc od strony pasażera i zonk. drzwi się zatrzasnęły! wszystkie z racji centralnego zamka. pierwsza myśl: klucz zapasowy. no tylko jak się do mieszkania/garażu dostać kiedy klucze w aucie? telefon... uf jest w kieszeni. zadzwoniłam więc do męzula, który po 20 minutach przyjechał i uratował sytuację wyciągając zapasowy klucz z garażu. ale co się nerwów najadłam to się najadłam... nie chodziło o to, że się spóźnię na wizytę... ale o Tosię. próbowała mi otworzyć drzwi, ale z racji przypięcia do fotelika nie była w stanie sięgnąc dzyndzla. w końcu żeby jej nie stresować skrobałam szyby na chama, żeby myślała, że tak ma być. kiedy już udało mi się wejść do auta i ruszyć - mała od razu zasnęła.
u laryngologa kolejka. w zasadzie to trzy: świat pracy, jakaś firma do przebadania i normalni pacjenci na numerki. o dziwo ci co byli w poczekalni mieli wizyty na 9-10, więc mając to wszystko gdzieś weszłyśmy poza kolejnością. migdałki Tosia ma ok, tylko ten trzeci powiększony, na razie do obserwacji. niestety mała ma niedrożny nosek i zaczopowane uszka (myślałam, że to brak albo niewłasciwa higiena, ale pani doktor mi wytłumaczyła, że to głeboko i ja na to wpływu nie mam), więc musimy przez miesiąc stosować wodę morską do nosa i kropelki do uszu. w styczniu kontrola - mamy przyjść rano na badanie, potem ze skierowaniem pojedziemy na badanie słuchu i z wynikami znów wrócić do niej ale już bez kolejki.
podczas badanie Tosi miałam ją na kolanach i dość mocno musiałam ją przytrzymywać (na szczęście pani doktor miała super podejście do małej), co chyba się nie podobało maluszkowi, bo intensywnie zaczął się wiercić. w końcu kiedy wyszłam z gabinetu osunęłam się na krzesło - w oczach czarno, w uszach szum i ogólnie słabo. jakoś doszłam do gabinetu pielegniarek i poprosiłam o zmierzenie ciśnienia... 90/60... pielęgniarka natychmiast położyła mnie na kozetkę i uniosła nogi do góry, druga w tym czasie poprosiła położne. no i tu miła niespodzianka ponieważ dyżur miała akurat znajoma położna - pani Bożenka. ja pod opieką dwóch położnych zostałam przetransportowana do gabinetu położnych, Tosią w tym czasie zajęły się pielęgniarki (razem kolorowały, dały jej baloniki). no i znów mierzenie ciśnienia, szukanie i słuchanie tętna maluszka, z czym były problemy, gdyż maluszek jest schowany gdzieś głęboko w brzuszku. w końcu po wielu próbach, ściskaniu brzuszka na wszelkie sposoby udało się usłyszeć bicie serduszka. ufff... kiedy moje ciśnienie wróciło do normy wyszłam do poczekalni i po kilku minutach zadecydowałam, że jadę do cioci na kawę. od razu było mi lepiej.
w drodze powrotnej zabrałam kuzynkę ze szkoły i wstąpiłyśmy jeszcze do połoznej z rejestracji w gabinecie w szpitalu - przynajmniej po południu już nie muszę iść. od ostatniej wizyty (5 tygodni) przytyłam 1,8kg, czyli łącznie mam już 2,5kg na plusie, ciśnienie też już było w normie. teraz czekam na wizytę u gina - oczywiście powiem mu o dzisiejszym zasłabnięciu i że mnie po tym wszystkim strasznie brzuszek boli (w sumie to nie dziwota po takim maglowaniu). mam nadzieję, że nie będzie miał do niczego zastrzeżeń.