Na pasach- z Zebrą bezpiecznieKategorie: Zainteresowania Liczba wpisów: 10, liczba wizyt: 19874 |
Nadesłane przez: Zebra_Bezpieczna 26-08-2011 21:30
Wszyscy, nawet nie zmotoryzowani, dobrze wiedzą, kogo nazywa się w Polsce DAWCAMI NARZĄDÓW. Tak potocznie wszyscy nazywają chyba największą grupę zmotoryzowaną, poruszającą się po naszych drogach. Jedynych zmotoryzowanych, którzy darzą się nawzajem na drodze wielkim szacunkiem. Czy to jadąc obok siebie, czy też mijając zawsze się pozdrawiają. Nie ważne czy jedziesz małym skuterem czy dużym (Cooperem.) Dlaczego więc i czy słusznie przylgnęła do nich taka niechlubna nazwa? Kto jest odpowiedzialny za ta masę wypadków z pojazdami jednośladowymi, która przetacza się co roku przez nasze drogi.
Zacznijmy od tego, dlaczego w ogóle jeździmy na motorach. Przede wszystkim skutery lub motory, małe czy duże, stały się wspaniałym antidotum na nasze zatłoczone drogi. Mając w perspektywie bezsensowne stanie w gigantycznym korku rano i wieczorem oraz puszczanie z dymem naszych pieniędzy w postaci benzyny po 5,20 zł. za litr, wolimy wybrać mały, zwinny i ekonomiczny pojazd. Niestety, wzrost ilości tych pojazdów na naszych drogach doprowadził do gigantycznego wzrostu wypadków z nimi.
Jak zawsze i wszędzie są dwie strony medalu. W swojej pracy spotkałem się z opiniami każdej z tych stron uczestniczących w tym konflikcie. Przysłowiowy Kowalski uważa, że motorami można się wszędzie wcisnąć. To nie znaczy, że nie trzeba przestrzegać przepisów ruchu drogowego, że mają wirtualne pasy ruchu widoczne tylko dla nich samych. A więc sami, często przez swoja brawurę, roztargnienie czy nonszalancję, pojawiają się nam nagle przed maską nie dając nam najmniejszych szans na reakcje. Dla wielu podstawowym strojem jest dres i adidasy ( widywałem motocyklistów również w japonkach na nogach), albo kask zsunięty na czubku głowy, gdyż przeszkadza w jeżdżeniu, bo tak naprawdę jest on dla policjanta- żeby się nie przyczepił, gdy go zobaczy, a nie dla własnego bezpieczeństwa. Jazda na jednym kole, brawura, nadmierna prędkość, tak najczęściej jest postrzegany polski motocyklista. Tak naprawdę na taką opinie pracuje nie więcej niż może 5% motocyklistów, za to najbardziej widoczna i dostrzegalna przez zwykłego obywatela.
Jest też, tak jak napisałem, druga strona medalu, którą znam od motocyklistów i z którą spotykam się na drodze przy wypadkach.
Mówią, że mogą jeździć tak jak Pan Bóg przykazał: wolno i przepisowo. Ale i tak w nich trafią, wymuszą na nich pierwszeństwo, wjadą w nich, połamią im kości albo zabiją, a pierwszą rzecz jaką powiedzą policjantowi po wypadku, to że jechaliśmy jak wariaci a oni są święci.
Trzeba jednak przyznać, że przez tyle lat pracy w sekcji wypadkowej najbardziej wstrząsające wypadki z jakimi się spotkałem, związane były jednak z motocyklistami. Tak jak napisałem, zły wizerunek motocyklistom wyrabia garstka oszołomów, którzy pomylili grę playstation z rzeczywistością. Realny świat nie wybacza błędów, a po game over nie wraca się do gry już nigdy. Moja prywatna statystyka pokazuje, że 60% ofiary wypadków na motorach to ludzie bardzo młodzi, nie posiadający prawa jazdy kategorii ,,A”, jadący na swym pierwszym lub jak często bywa pożyczonym motorze. To ludzie, jak się później dowiaduję, rozsiewający mit o swoim mistrzostwie w jeździe na każdej ,,szlifierce”. Pewnej letniej nocy udałem się do wypadku na Plac Hallera w którym zginął motocyklista. Jak się później okazało, spełniał on wiele punktów z mojej prywatnej statystyki. Jechałem ul. Jagiellońską i na wysokości Pl. Hallera natknąłem się na motocykl wbity w metalowe bariery. Oprócz tego nie zauważyłem nic, co by świadczyło o zaistniałej tragedii. Pomyślałem, że zabrano motocyklistę do szpitala gdzie zmarł, a mi zostało opisać miejsce wypadku i sam motor. Szybko jednak wyprowadzono mnie z błędu. Jak się okazało samo miejsce zaistnienia wypadku znajduje się prawie na środku placu, tam też znalazłem zwłoki młodego chłopaka. Nie będę wam opisywał, co zobaczyłem, ale wierzcie mi niejeden fan czy scenarzysta horrorów by zemdlał. Według tego co ustaliłem motocyklista przeceniający swoje umiejętności i za nic mający trochę zdrowego rozsądku, jechał przez plac od ul. Dąbrowszczaków w kierunku ul Jagiellońskiej. Na wysokości kawiarni pełnej gości, pragnąc chyba popisać się swoimi umiejętnościami ale zapominając chyba o prawach fizyki, stracił panowanie nad motorem. Hamował, po czym położył motor, który sunąc po jezdni przemieścił się prawie 200 metrów. Sam niestety swoim ciałem, przy bardzo dużej, prędkości uderzył w zaparkowany samochód. Widok jak po uderzeniu bomby. Motor był dopiero sprowadzony, a stroju motocyklisty chyba zapomniał.
Mijają lata ale wypadki z motocyklistami są nadal stałym tragicznym elementem wpisującym się w codziennie życie polskich dróg. Parę dni temu po raz kolejny dostałem informację o śmierci motocyklisty tym razem na Bielanach na skrzyżowaniu ul. Oczapowskiego i Kasprowicza. Przeszło mi przez myśl, przypominając sobie tegoroczne statystyki, że to nie jest zbyt szczęśliwy rok dla warszawskich motocyklistów. Na miejscu zastaliśmy wypadek, którego skutki zdarzenia ( czyli np: ślady na jezdni, elementy pojazdów, szkła, plastiki) były rozrzucone na dziesiątkach metrów. Wstępnie ustaliliśmy, że motocyklista jadąc ul. Oczapowskiego od ul. Reymonta, nie zatrzymując się przed znakiem ustąp pierwszeństwa przejazdu, zderzył się z samochodem osobowym marki VOLVO jadącym ul. Kasprowicza od u. Wolumen. Co spowodowało, że ten niemłody już mężczyzna wracający najprawdopodobniej z zakupów, nie zatrzymał się przed skrzyżowaniem, wyjaśni dochodzenie.
Przez tyle lat pracy zawsze zastanawiali mnie rodzice, którzy ciągnąc swoje pociechy jak najbliżej miejsca wypadku chcieli zobaczyć zwłoki człowieka, narażając dzieci na oglądanie drastycznych przecież scen. Zawsze starałem się uzmysławiać rodzicom, że to nie widok dla dzieci i może się to odbić na psychice dziecka. Co dziwne zawsze się dowiadywałem, że to nie moje dzieci, żebym się nie wtrącał w nie swoje sprawy, a w ogóle to wziął się za robotę, bo dzieci na to patrzą. Na Pradze od matki kiedyś dowiedziałem się tż, że jej dzieci tu mieszkając to nie takie rzeczy już widziały. Ale przebił to wszystko pewien ojciec z dwójką ok. 8 letnich dzieci, którego spotkałem przy tym ostatnim opisywanym przeze mnie wypadku na Bielanach. Otóż dowiedziałem się, oprócz tego, żebym się nie wtrącał, że przyprowadził swoje dzieci specjalnie, żeby zobaczyły zwłoki, bo jak się napatrzą, to będą uważać przechodząc przez jezdnię. Zawsze myślałem, że takich rzeczy jak przechodzić przez jezdnię uczą dzieci w szkołach, albo rodzice podczas np. codziennego spaceru. Pomyliłem się. Ale i dowiedziałem, że w dzisiejszych czasach nie ma kto uczyć podstaw przepisów ruchu drogowego i nie ma żadnej koncepcji wychowania komunikacyjnego.
Dlatego uważam że tylko szybko wprowadzona obowiązkowa edukacja komunikacyjna do szkół rozwiąże problemy dnia dzisiejszego i przyniesie wymierne efekty w poprawie bezpieczeństwa na naszych drogach w przyszłości.
Piotr Szymański